Kampania wyborcza trwa w najlepsze. Widać ją na ulicy, ale i w internecie. Na Facebooku wrze. Nie wszyscy wytrzymują ciśnienie.
Kandydaci na radnych imają się różnych sposobów, by zaistnieć w społecznej świadomości. Najpopularniejszym jest oczywiście wieszanie banerów na płotach, domach, sklepach, słupach, drzewach. Słowem: na czym tylko można.
Ale kampania w najlepsze trwa też na Facebooku, gdzie kandydaci mają nieograniczone pole do popisu. Rozsyłają zaproszenia komu tylko można, proszą o polubienie i udostępnienie ich postów na swoich profilach.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tych postach. Można je podzielić je na dwie dwie grupy. Najpopularniejsze są posty agitacyjne. Najczęściej brzmią tak:
Szanowni Państwo! W najbliższych wyborach samorządowych kandyduję do Rady (tu pada jej pełna nazwa). Proszę o poparcie mojej osoby lub innych kandydatów z mojego komitetu.
Innym rodzajem postów są posty neutralne. Kandydaci nie są w nich nachalni, do niczego nie namawiają.
Pamiętajcie, aby 21 października pójść na wybory.
Do takich postów są załaczone banery wyborcze kandydatów. Wynika z nich z jakiej listy i z którego miejsca startują.
Ale bywa i tak, że kandydaci publikują na Facebooku swoje programy wyborcze (w całości lub w części). To doskonała okazja do dyskusji, bo przecież zawsze można go skomentować i wypunktować - że ktoś nie ma racji, że bazuje na cudzym pomyśle albo obiecuje gruszki na wierzbie.
Uczestnikom takich dyskusji czasem puszczają nerwy. Ostatnio np. pod jednym z postów kandydata na radnego przeczytałem taki oto komentarz:
Człowieku, czas najwyższy, żeby ktoś ci napisał wprost. Udaj się ku… do psychiatry. Najlepiej erką!
Wychodzi na to, że w internecie jak w życiu - trzeba uważać. Na słowa także.
Tomasz Szternel